W naszym świecie najgorszą obelgą, najbardziej krzywdzącą opinią jest nazwanie kogoś “nikim”. Kimś, kto pozbawiony jest znaczenia. Z psychologicznego punktu widzenia to najgorsze, co możemy usłyszeć – umniejszenie naszego życia, naszego istnienia, poddanie w wątpliwość wszystkiego, czym jesteśmy, rani do żywego i taka rana nigdy się nie zabliźnia. Niektórzy z nas pielęgnują potem przez lata ten ból, budując na nim własną tożsamość. Wpadają w poczucie bezsensu, odrzucenia, niedocenienia, wchodzą w rolę ofiary albo sami stają się katami dla innych, by zagłuszyć własne cierpienie świadomością, że inni też nie mają lekko. Ale gdyby podejść do sprawy z innej strony, może okazałoby się, że bycie “nikim” to stan, do którego paradoksalnie powinniśmy dążyć? Bo tylko w nim odnajdziemy pełną wolność – od wszystkiego.
Czy to przypadkiem nie jest tak, że będąc “nikim” tak naprawdę jesteśmy “wszystkim”? Całkowicie nieograniczeni rolami, wyobrażeniami na temat samych siebie, możemy w końcu poczuć, że uwalniając się od ciasnych iluzji ego, jesteśmy czymś znacznie więcej, niż tylko “sobą”? Jednak to trudne do wprowadzenia w życie. O ile na poziomie kognitywnym rozumiemy tę koncepcję, to w praktyce, za każdym razem, gdy ktoś źle nas potraktuje, zlekceważy lub upokorzy, czujemy się odrzuceni, a co za tym idzie – pojawia się realny ból. Ból, który ukształtował się w procesie ewolucji po to, byśmy czuli więź ze stadem, bo osamotnieni skazani jesteśmy na niechybną śmierć. Czasy się zmieniły, warunki życia się zmieniły, samoświadomość się zmieniła, ale atawizmy pozostały. Do tego wmieszało się ego ze swoim poczuciem wyjątkowości i przepis na katastrofę mamy gotowy.
Ego leży u podstaw większości naszych problemów. Żyjąca w XI wieku w Tybecie buddyjska nauczycielka Maczig Labdron zaliczyła ego, a właściwie egocentryzm, do jednego z naszych największych, wewnętrznych “demonów”. Oczywiście nie mowa tu o jakichś krwiożerczych upiorach, ale wszelkiego rodzaju lękach, obsesjach, uzależnieniach, wygórowanych ambicjach, złości, problemach emocjonalnych, ale także i fizycznych. To coś, co za Jungiem moglibyśmy nazwać “Cieniem”. To wszystko, co sprawia, że ranimy siebie i innych. Według Labdron, za wszystkim stoi właśnie ego. I ja się z nią zgadzam. To ono bowiem tworzy przywiązania, przekonuje nas o wyjątkowości, walczy ze wszystkim, co nie spełnia aktualnych wymagań. Piszę “aktualnych”, bo jeśli dobrze się przyjrzeć, zmieniają się one dość szybko, w zależności od pory roku, humoru, samopoczucia, okoliczności , a nawet ludzi, w których towarzystwie się znajdujemy.
Tak naprawdę ego nie wie czego chce. Ma raczej chwilowe zachcianki, dlatego tak trudno mu dogodzić. O ile w ogóle jest to możliwe. Ego jest z pewnością sprytne i dość przebiegłe, dlatego może być niebezpieczne. Nie liczy się z nami, nie dba o nasze dobro. Myśli tylko o sobie. Jest jak pasożyt, który w ekstremalnych przypadkach potrafi nawet uśmiercić swojego żywiciela. Często zaś wyrządza mu krzywdę. Ile znasz osób, które desperacko dążą do osiągnięcia rzeczy, które tak naprawdę do niczego nie są im potrzebne? Ile ludzi zmaga się z poczuciem odrzucenia lub niedoceniana, bo ciągle oczekuje od innych potwierdzenia własnej wartości? Ile wokół cierpienia, apatii, gniewu, smutku? One nie biorą się “z powietrza”, one biorą się z wybujałego ego, nad którym jego właściciel nie potrafi zapanować.
Ale czym w takim razie jest ego? Definicji jest sporo, większość zresztą dość zawiłych. Najprościej rzecz ujmując ego to wytwór naszego dualnego, konceptualnego umysłu, że jesteśmy czymś więcej, niż w rzeczywistości jesteśmy. Czymś na dodatek oderwanym od reszty rzeczywistości. To iluzoryczne poczucie tożsamości, o którym Eckhart Tolle pisze: “Owo złudne poczucie ja jest tym, co Albert Einstein – doświadczający głębokiego wglądu nie tylko w sferę czasu i przestrzeni, ale także w naturę człowieka – nazwał wzrokową iluzją świadomości. Iluzoryczne ja staje się następnie podstawą naszych dalszych interpretacji rzeczywistości, wszystkich procesów myślowych, interakcji i związków. Twoja rzeczywistość staje się odbiciem pierwotnej iluzji.”*
Już słyszę krzyki oburzenia: przecież bez ego nie możemy funkcjonować w społeczeństwie! Każdy mógłby wejść nam na głowę! Nie moglibyśmy zadbać o swój dobrostan! Sralis – mazgalis. To kolejna urojona myśl, którą bierzemy za prawdę. Aby zadbać o własny dobrostan, o bezpieczeństwo i godne życie wcale nie musisz kurczowo trzyma się koncepcji ja. Równie dobrze możesz posłużyć się koncepcją my. Nie musisz walczyć z innymi, aby przetrwać, możesz współpracować. Pozbycie się ego nie oznacza, że stajesz się niedojdą, oznacza, że potrafisz wyznaczyć zdrowe granice bez krzywdzenia innych, oznacza, że nie obnosisz się ze swoją “wyjątkowością”, oznacza, że jesteś częścią tej planety i cudu zwanego życiem. Aż tym i tylko tym.
Carl Sagan, amerykański naukowiec, kosmolog, astrofizyk (1934-1996) powiedział kiedyś, że życie jest sposobem wszechświata na poznanie samego siebie. Nie ma chyba lepszej tezy uzasadniającej istnienie. Żyjemy, a więc mamy ciało, mamy ciało, a więc mamy zmysły, mamy zmysły, możemy gromadzić informacje na temat otaczającej nas rzeczywistości. I nie ma znaczenia, czy jesteśmy ludźmi, czy mikrobami – każde z nas na swój, niepowtarzalny sposób odbiera rzeczywistość i gromadzi dane. Nie wiemy czym tak naprawdę jest wszechświat, ani gdzie się zaczyna, ani gdzie się kończy. Domyślamy się jedynie na podstawie poznanych wycinków, jak może wyglądać i działać. Ale im bardziej rozwija się nauka, im bardziej precyzyjne tworzymy przyrządy, tym więcej pytań się pojawia. Żyjemy w swojej skali – widzimy tylko tyle, na ile ta skala pozwoli, reszta na zawsze pozostanie zagadką.
Nasza mała, jednostkowa świadomość nie może pojąć, że jest częścią większej całości, że jest niczym kropla oceanu, która na chwilę została wyrzucona ponad powierzchnię, ale za chwilę do niego wróci. Boimy się zatem śmierci, tworzymy opowieści o zaświatach, o wędrówce dusz, trzymając się kurczowo idei indywidualnej świadomości, która jest nami. Ale my to kto? My to chwilowe rozłączenie, to ta chwila ponad powierzchnią oceanu. Kiedy ostatecznie wracamy do domu, do źródła, stajemy się kompletni. Nie istniejemy odrębnie, tylko o tym zapominamy.
A gdzie mieszka nasze ego? Gdzie go szukać? Coś je przecież kreuje. Do tej pory rozważaniami tego typu zajmowali się mistycy i nauczyciele duchowi. Ale dzisiaj możemy z całą pewnością wskazać obszary mózgu odpowiedzialne za powstanie i utrwalenie poczucia odrębnego ja. To kilka obszarów mózgu znajdujących się głównie w przyśrodkowej korze przedczołowej oraz w tylnym zakręcie obręczy połączonym z układem limbicznym. To obszar nazwany przez naukowców siecią wzbudzeń podstawowych lub siecią trybu domyślnego. Kiedy nie jesteśmy zajęci czymś ważnym, nasze myśli najczęściej błądzą między przeszłością a mniej lub bardziej możliwą do zrealizowania przyszłością. Myśli oczywiście skupiają się na nas – tworzymy zatem epickie historie, których jesteśmy głównymi bohaterami. Trafnie opisują to Daniel Goleman i Richard J. Davidson w swojej książce “Trwała przemiana”: “Domyślny tryb działania mózgu umieszcza każda wydarzenie w kontekście tego, jak ono odnosi się do nas samych, każdego z nas umieszczając w centrum własnego wszechświata. Tak błądzące myśli potrafią utkać naszą własną jaźń z urywków wspomnień, nadziei, planów i tak dalej, zawsze skupionych na mnie. W trybie domyślnym mózg nieustannie pisze scenariusz filmu, w którym każdy z nas odgrywa gwiazdorską rolę, bez końca puszczając nam nasze ulubione albo najbardziej nieprzyjemne sceny.”**
Chciałoby się powiedzieć: mamy to! Ale fakt, że wiemy gdzie narodziło się i skąd czerpie siły nasze ego, nie zmienia faktu, że nadal nie potrafimy sobie z nim poradzić.
* Eckhart Tolle “Nowa Ziemia”, tłumaczenie: Wanda Grajkowska, Wydawnictwo Medium, 2015, s. 27
** Daniel Goleman, Richard J. Davidson, “Trwała przemiana”, tłumaczenie: Piotr Szymczak, Wydawnictwo Media Rodzina, 2017 r., s. 161
o ego pisałam także także tu: Toksyczne ego
tekst w wersji do posłuchania: YouTube