Jest takie tybetańskie przysłowie, które mniej więcej brzmi tak: „jeśli problem da się rozwiązać, to nie ma się czym martwić, jeśli zaś nie da się go rozwiązać, martwienie się nic nie pomoże”. Dla nas, w znakomitej większości wychowanych w duchu martwienia się na zapas i na wszelki wypadek, to dość trudne do pojęcia – i nie mówię tu o intelektualnym ogarnięciu, bo to przychodzi łatwo. Myślę raczej o głębokim zrozumieniu i zastosowaniu w życiu.
W naszej kulturze ludzie, którzy się nie martwią, uznawani są za lekkoduchy, beztroskie istoty, które niechybnie czeka kupa nieszczęść, bo nie można się tak po prostu „nie martwić”. Otóż można. I nie ma to nic wspólnego z bezrefleksyjną wegetacją czy pozbawionym rozsądku trwonieniem życia. Zapomnieliśmy bowiem o zasadniczej różnicy między martwieniem się a zapobiegliwością. Zgodnie z taoistyczną zasadą, zawsze warto mieć plan awaryjny, ale nie zakładać z góry, że będzie potrzebny. To duża i zasadnicza różnica. My martwimy się o wszystko – nawet o to, na co nie mamy wpływu. Najlepszym tego przykładem jest R. Martwi się o rodzinę, o zdrowie, o oszczędności, o pracę, o pokój na świecie. Jest przygotowany na najgorsze i z góry wie, że nie tylko plan B nie wypali, ale najprawdopodobniej reż C, D, i E. Bo na pewno coś „pójdzie nie tak”, a pewnie wszystko pójdzie źle. Więc R. źle sypia, źle się czuje i skarży się na nadciśnienie. A żeby potwierdzić i usprawiedliwić swoje zmartwienie, za każdym razem kiedy się widzimy, opowiada straszne historie potwierdzające jego punkt widzenia, o których przeczytał, usłyszał i zobaczył w TV. Jego obawy potwierdzają też codzienne zdarzenia: sąsiad spod 4 schudł – „na pewno ma raka”, Jolka nie odpowiada na maile – „na pewno się obraziła”, szef patrzy spode łba – „na pewno mnie zwolni”. I roztacza scenariusze, których nie powstydziłby się Hitchcock. A kiedy pytam: a zrobiłeś coś, co tę Jolkę mogło obrazić? Odpowiada, że nie, bo nie widzieli się od pół roku.
– To skąd wiesz, że się obraziła?
– Bo nie odpowiada.
– A może zwyczajnie ten mail do nie nie doszedł, bo wpadł do spamu?
– …
I tak można o wszystkim. Idealnym sposobem na szybkie rozwiązanie tego typu wątpliwości i problemów jest zasada kaizen „5 pytań dlaczego?”. Zapewniam, że już przy trzecim pytaniu, sprawy zaczynają wyglądać zupełnie inaczej niż na początku. Przy piątym – masz gotowe rozwiązanie lub perfekcyjnie zdefiniowaną sytuację. Zatem powód do zmartwienia znika bezpowrotnie, bo albo wiesz jak sobie z nim poradzić, albo wiesz, że nie jesteś w stanie go rozwiązać, więc i tak twoje zadręczanie się nie pomoże. Ale załóżmy, że są powody do zmartwienia. Dajmy na to problemy finansowe (to dzisiaj problem dość powszechny, więc dobrze oddaj poziom towarzyszącemu mu stresu). Zatem – mamy problem. Co możesz z nim zrobić? Zawsze są przynajmniej dwa wyjścia: możesz działać i możesz się użalać. Ja zachęcam do działania, bo NIE MA SYTUACJI BEZ WYJŚCIA. Nawet jeśli to wyjście dalekie jest od ideału. Jednak jest. Ale żeby je dostrzec, trzeba wykonać pewną pracę – przestać jęczeć, wziąć głęboki oddech, rozejrzeć się wokół i przyjąć do wiadomości, że ten problem zapewne sam się nie rozwiąże, ale jest duża szansa, że jeśli się weźmiemy z nim „za bary”, to jest duża szansa, że wszystko się ułoży. I na to wykorzystać całą swoją energię, inteligencję, zaradność i wszystkie inne zalety.
Natomiast zamartwianie się nie tylko problemu nie rozwiąże, ale jeszcze pozbawi nas tej energii, którą moglibyśmy konstruktywnie wykorzystać. Stajemy się więc coraz bardziej zmęczeni, zniechęceni, słabi. Zaczynamy też przyciągać taką właśnie energię do siebie i rzeczy mają się oraz gorzej. Co gorsza – usprawiedliwiamy się, że przecież nie pozostajemy bezczynni, przecież się martwimy! Jakby to miało pomóc… Martwienie się to tylko ucieczka w świat pozorowanej aktywności, to tak naprawdę udawanie, że coś się robi. Ale zmęczenie jest już całkiem realne. I stres, i przygnębienie, i poczucie nieszczęścia. Natomiast działając bez negatywnych emocji, jesteś bardziej kreatywny, znajdujesz lepsze rozwiązania i dostrzegasz okazje. I nawet jeśli się przewrócisz – to wstaniesz. A jak nie wstaniesz, to – jak mówi Jacek Walkiewicz – to sobie poleżysz. Ja dodaję jeszcze – i odpoczniesz, nabierzesz sił i dystansu. Tak czy inaczej – jesteś „do przodu”.
Do czego może doprowadzić zamartwianie? Jest pewien doskonały przykład – w opowiadaniu Nikołaja Gogola „Śmierć urzędnika”. Pewnego dnia egzekutor Iwan Dmitrycz Czerwiakow podczas wizyty w teatrze niefortunnie nakichał na łysinę siedzącego przed nim dyrektora departamentu komunikacji. Choć grzecznie przeprosił, nadal nie mógł sobie darować takiego faux pas i martwił się, że wyższy rangą urzędnik państwowy może sobie źle o nim pomyśleć. Postanowił więc przeprosić jeszcze raz, a potem jeszcze i jeszcze – bo ciągle uważał, że tamten na pewno będzie miał żal i pretensje. Sprawa pewnie ciągnęłaby się całymi latami, ale w końcu nieszczęsny Czerwiakow targany poczuciem winy, zdruzgotany i załamany, wrócił do domu, położył się na sofie i umarł. Bo kichnął.
Ilu z nas codziennie umiera z utrapienia, bo „kichnęło”?
Foto: Valentina Degiorgis/freeimages.com