Nawet po kilku latach ćwiczeń jogi, chociaż doskonale wiedziałam, że każdy z nas ma inne możliwości, zdarzało mi się przyglądać osobom ćwiczącym obok z ukłuciem zazdrości w sercu, kiedy widziałam, że nie idzie mi tak dobrze, jak im, że nie potrafię wykonać np. upawisztha konasany (pozycji kąta posadzonego – wygląda mniej więcej tak: siedzimy z wyprostowanym kręgosłupem, nogi rozszerzone mocno na boki, proste w kolanach, łapiemy się za palce stóp i pochylamy do ziemi), bo moje ścięgna pod kolanami nadal ostro protestują, pomimo, iż ćwiczę już tak długo.
Próbowałam więc dorównać innym, udowodnić sobie, że mogę, potrafię, dam radę. I kiedy tak walczyłam zawzięcie z materią i własnym ciałem, gdzieś z tyłu głowy, usłyszałam nagle głos: „jak się będziesz tak napinać, to albo ci żyłka pęknie, albo puścisz bąka”.
I wtedy, w przerwach między atakami śmiechu, uświadomiłam sobie jasno, że doszłam do pewnego etapu i dalej prawdopodobnie nie pójdę. Muszę to zaakceptować, inaczej zrobię sobie krzywdę. Od tej chwili przestałam się ścigać. Uznałam swoje granice, a przy okazji zdałam sobie sprawę, jak ważne jest poczucie humoru i dystans do siebie. Jak dzięki nim można w łagodny sposób zmienić podejście do wielu spraw. W tym momencie zrozumiałam, że nie jest istotne czy ja wykonam daną pozycję lepiej czy gorzej, ważne, że nad nią pracuję i że robię to świadomie. Bo przecież fakt, że nie mogę wykonać perfekcyjnie którejś z asan nie sprawi, że nagle stanę się kimś gorszym. Czy znikną nagle wszystkie moje przymioty? Nie, nadal jestem sobą, dokładnie taką samą, jaką byłabym wykonując tę upawisztha konasanę koncertowo. Zatem fakt, że utknęłam, nie ma znaczenia w moim ogólnym obrazie. Dzięki świadomości i szczerej akceptacji swoich ograniczeń mogę wybrać – czy chcę tu pozostać, czy mogę jeszcze nieco popracować nad poprawą sytuacji. Co przyniesie większą korzyść?
To doświadczenie – wydawałoby się dość banalne – okazało się jednym z ważniejszych w moim życiu. Powoli zaczęłam uczyć się samoakceptacji w codziennym życiu, pozwalałam sobie na to, by nie za wszelką cenę gonić za doskonałością, że ważniejsze bywają intencja i zaangażowanie, niż końcowy efekt, który pomimo starań może odbiegać od pierwotnych wyobrażeń, ale przez to nie jest mniej wartościowy. To był bardzo długi proces, ale rozpoczął się właśnie wtedy, na sali, w studiu jogi. Dzisiaj nie przyglądam się już innym, nie porównuję i nie oceniam – i to nie tylko na macie, ale także na co dzień. Nauczyłam się doceniać to, co mam i korzystać z własnego potencjału, na ile to możliwe. A że nie jestem coraz młodsza i piękniejsza – to już trudno, ale za to ładnie tańczę (parafrazując stary dowcip). Bo kiedy człowiek zaczyna żyć w zgodzie z samym sobą, zmienia się także świat wokół. Nagle przestają irytować inni ludzie, łatwej się wybacza, rośnie tolerancja i cierpliwość wobec cudzych słabości. Bo oni może też się starają, ale im nie wychodzi? Człowiek zaczyna rozumieć, że w życiu – jak w jodze – czasami nie widać tego, co najistotniejsze, że prawdziwa, ciężka praca odbywa się gdzieś głęboko, chociaż na zewnątrz wygląda jakby się nic nie działo.
Akceptując siebie takim jaki jesteś, zaczynasz inaczej traktować samego siebie – z większą wyrozumiałością, szacunkiem, troskliwością, dlatego tak ważne jest, by umieć się samemu docenić, nagrodzić za dobrze wykonaną pracę. I nie jest to bynajmniej syndrom samochwały. Uczciwe pochwalnie samego siebie jest tak samo ważne, jak docenienie kogoś innego. Zbyt często stosujemy podwójny system wartościowania – wobec siebie jesteśmy wymagający i krytyczni, podczas gdy innym wybaczamy łatwo i chętnie ich chwalimy. To jest chory system, który prowadzi prostą drogą do zaburzeń samooceny. Stąd tak wiele w naszym społeczeństwie osób, które gonią za perfekcją, nie potrafią odpuścić, osiągają rezultaty za wszelką cenę. Szukają bowiem akceptacji i pozytywnej oceny wyłącznie w odniesieniu do innych. Nie potrafią sami docenić tego kim są i co robią. Ja uczę się dopiero tej trudnej sztuki, ale już widzę, że się da i że niesie to ze sobą niezwykłe rezultaty. Dzięki temu nie zadręczam się już tym, że nie we wszystkim osiągnę „level expert”, czasami będzie mi dany jedynie poziom podstawowy, który jednak w zupełności wystarczy do tego, by z niego swobodnie korzystać. Tak samo, jak z rzetelnie wykonanej upawisztha konasany, która być może na zewnątrz wygląda nieco koślawo, ale ja wiem, że pracuję zgodnie ze sztuką i z pełnym zaangażowaniem i że również w tak niedoskonałej formie przyniesie mi korzyści.
foto: Magnus Skarstedt/freeimages.com